wtorek, 7 listopada 2017

Książkowe komeraże #12 czyli Szepty Kamieni i CO Z TĄ ISLANDIĄ?

"Szepty kamieni" Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak, Wydawnictwo Otwarte 

Tak się w moim życiu zdarzyło, że miałam okazję być na Islandii. Co zwiedziłam, zobaczyłam i wymarzłam to moje. Miałam nadzieję, że Szepty kamieni zabiorą mnie z powrotem do tego kraju pełnego absurdów. Ale okazało się, że czekało na mnie tylko zdziwienie, bo kraj, który wyziera z kartek książki Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka to nie jest Islandia, którą ja poznałam.



Zbyt poetycko

Przede wszystkim jest zbyt poetycko i zbyt smutno.. Oczywiście, temat, który wybrali autorzy, zmusił ich do spojrzenia na islandzkie życie pod konkretnym kątem. Opuszczone miejsca, zapomniane budynki i historie, które wybrali, przytłaczają swoim ciężarem. Trudno opowiadać o nich z wesołością. Ja jednak wyznaję zasadę, że jeśli mamy z czego się cieszyć, to się cieszmy i jeśli mamy poznawać jakieś miejsce, to znajdźmy więcej pozytywnych niż tych negatywnych stron. W związku z tym chciałabym opowiedzieć wam o Islandii takiej, jaką ja ją znam. Jeśli jesteście ciekawi, to zostańcie ze mną na kilku minut. Zasiądźcie wygodnie i poczytajcie :)



Kraj absurdu

Islandia to kraj, w którym absurd goni absurd. Moja wycieczka tam była wycieczką typowo turystyczną, natomiast moja rodzina mieszka na Islandii, a mój tata był wtedy po dwuletnim pobycie tam. Pozwoliło mi to spojrzeć na ten kraj z trochę innej strony, niż zrobiłby to typowy turysta.



Chcecie absurdu? Wyobraźcie sobie, że jedziecie przez wielkie NIC. Przed wami pusta droga. Z prawej wielkie połacie niczego. Z lewej najpierw skały, trochę wodospadów, ale potem również wielkie połacie niczego. Głos z GPSu mówi za 254 km skręć w lewo. Nagle na środku niczego pole kamieni. A wśród nich tablica informacyjna. Wiecie, po co te kamienie? Dla elfów. Wiadomo. Bo to przecież elfy sprawiają, że mroźna i ponura Islandia jest pełna absurdu.

 

Po przeczytaniu tysiąca ulotek, blogów, artykułów masz w końcu listę miejsc, które chcesz zobaczyć. Nic prostszego. Włożyć ciepłe buty, czapkę, kurtkę i pojechać. Prawda? No nie prawda. Nie da się. Trzeba jeździć w kółko, aż niechcący trafisz na miejsce, w którym stoi kilka samochodów  — to informacja dla turystów Tu jest coś fajnego, trzeba się zatrzymać. Znaki? Kto na Islandii słyszał o znakach? Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że kiedy miniesz jakieś małe nic nie znaczące skrzyżowanie, po chwili zobaczysz niewielki znak. Jakby chcieli ci powiedzieć: No tak, tu były te gejzery, co to chciałeś do nich skręcić. Miłego dnia. :)




Jakimś cudem docierasz na miejsce. Jest pięknie, cudownie, niesamowicie. Trafiłeś do raju. Polak postawiłby tu tysiąc budynków i budek. Cieszysz się, że na Islandii można oglądać naturę, w której nie ma ingerencji człowieka. Do czasu. Do czasu aż widzisz kilkusetmetrową przepaść, od której oddziela cię odrobina twojego rozsądku. Bo tylko rozsądek mówi ci, by nie podchodzić za blisko. Nie ma żadnego ostrzeżenia. Tak naprawdę, to jest. Kilka metrów cienkiej linki. Biorąc pod uwagę, że spacer nad przepaścią ciągnie się kilkaset metrów, to nie bardzo rozumiesz, po co w ogóle ta linka tam jest. W myślach widzisz dumnego Islandczyka: Patrz, jak pięknie chronimy turystów! Jest fajnie, ale przemarzłeś na kość i napiłbyś się ciepłej herbaty, prawda? No niestety, na Islandii natura to natura  — czajników brak. Już macie ruszać w dalszą trasę, ale rozglądasz się jeszcze za toaletą. Pewnie już się domyślasz, co będzie. Masz do wyboru 150km do najbliższej stacji lub pobliskie krzaki. Ah, nie! Krzaki to w Polsce. Na Islandii nie ma krzaków. 


Podczas podróży wdajesz się w pogawędkę z Islandczykiem. Ty mówisz, gdzie już byłeś, co zwiedziłeś. On opowiada ci, że musowo musisz jechać do Akureyri. Musowo zobaczyć dwa miejsca: Wioskę Świętego Mikołaja i Ogród Botaniczny. Słyszysz, że niesamowite, że wspaniałe, że nie do uwierzenia. Ogród? Nigdy w życiu nie widziałeś takich roślin. Wioska? Park rozrywki. Przeniesiesz się na biegun. Przeżyjesz przygodę życia. Docierasz na miejsce. Ogród botaniczny? Właściwie to bywałeś w ciekawszych parkach w Polsce. Rezygnujesz, gdy widzisz wielką informację o niesamowitym rodzaju roślinności, a patrzysz na zwykłą koniczynę. Próbujesz dotrzeć do Wioski Świętego Mikołaja. Jakimś nadludzkim wysiłkiem w końcu skręcasz w dobrą drogę. Z oddali widać jakiś domek, który rzeczywiście przypomina te z bajek o biegunie północnym. Podchodzisz. No i jest. Jeden domek i urocza zielono-czerwona toaleta, z której na pewno korzysta  Mikołaj. Tyle. W sensie, to właśnie ta wioska. Ale jeszcze się nie nauczyłeś, nie tracisz nadziei. Dziwisz się, że nie chcą, żebyś kupił bilet wstępu. Wchodzisz do środka i... to sklep. Owszem. Świąteczny, bajkowy, przepiękny. Można się obkupić i wydać miliony. Ale to tylko sklep. Tyle z wioski.


Postanawiasz wysłać kartkę pocztową do rodziny. Idziesz na pocztę, licząc na to że dogadasz się bez problemu bo przecież na Islandii język angielski to praktycznie drugi język. Idziesz do pani w okienku, tłumaczysz po angielsku, o co ci chodzi, pani uśmiecha się szeroko i potakuje głową, więc oddychasz z ulgą. Udało się. Mówisz więc dalej przez kolejne kilka minut, na co pani z jeszcze większym uśmiechem odpowiada ci po islandzku. Na twoje głośne Hę? mówi jeszcze więcej słów po islandzku. Ty nie rozumiesz ni w pięć, ni w dziewięć i próbujesz znowu po angielsku. Prościej, może wcześniej użyłeś zbyt trudnych słów? I kiedy tak się męczysz zerkasz na panią jeszcze raz. Ona rozumie cię idealnie. Widzisz po uśmiechu. I słyszysz, jak znowu mówi do ciebie po islandzku. Dlaczego? Prawdopodobnie jedyną mądrą odpowiedzią będzie: Bo tak.


Innym razem idziesz zrozpaczony do sklepu bo zepsuł ci się kabelek do aparatu no i jak teraz żyć? Przeszukujesz cały sklep. Nie ma. Wiedząc, że to jedyny sklep w mieście idziesz do kogoś z obsługi spytać o kabelek. Pytasz. I nagle cały sklep patrzy na ciebie, jak na kosmitę. Po co kabelek? Zepsuł się, to się zepsuł. Na.. drążyć temat? Po pół godzinie rozmowy, z której nic nie wynika, dowiadujesz się, że gdzieś koło poczty jest sklep elektroniczny. Idziesz tam. Wchodzisz. Dwa telefony, jedna ładowarka, paczka baterii. Cały asortyment. Koniec końców poruszasz pół miasteczka (dosłownie, miasteczka na Islandii nie są duże) i w końcu jakiś Polak ma taki kabelek i pożycza na jeden dzień. Wiesz co się okazuje? Że to nie ten kabelek. Jedyna opcja? Zamówić z Reykjaviku. Dojdzie pewnie, jak już będziesz od dwóch tygodni w Polsce. 


Jeśli twoją bazą wypadową jest zwykłe mieszkanie, a nie hostel masz okazję poczuć jak wygląda prawdziwe islandzkie życie. Jadąc rano na wycieczkę widzisz, że przy jednym z domów stoi ekipa budowlana i rozładowuje sprzęt. Jedziesz dalej, widzisz grupę nastolatków ubranych w ogrodniczki, rękawiczki i odblaskowe kurtki przeciwdeszczowe. Jedziesz dalej. Docierasz na miejsce przeznaczenia (pamiętamy, że po zrobieniu kilku niepotrzebnych kółek, i po kilku przekleństwach na widok znaków ustawionych kilka metrów za skrętem), oglądasz, co masz oglądnąć, zachwycasz się, czym trzeba i wracasz. Ale nagle musisz stanąć, bo na środku drogi leży baran i patrzy na ciebie, jakbyś właśnie wszedł na jego teren. Trąbisz. Owce, które siedziały koło niego, wstają ociężale i schodzą ci z drogi. Baran stoi dalej, no bo co? Bo niby dlaczego miałby zejść? Więc robisz przedziwny manewr wymijania, trąbiąc jak opętany, a baran patrzy się na ciebie jakbyś był co najmniej nic nie wartym robalem. Jak już docierasz do domu, widzisz tę samą grupę dzieciaków, która babrze się w ziemi i sadzi w deszczu (deszcz na Islandii to stan normalny, jak akurat nie pada to mamy stan przejściowy między jednym deszczem, a drugim) jakieś kwiatki. Docierasz do domu i widzisz tę samą ekipę remontową co rano. Rozpakowali może jedną trzecią auta. I widzisz jednego robotnika, jak wiezie coś na taczkach. Watę szklaną wiezie. Jedno opakowanie. Chłop. Dorosły. 


Siadasz w domu na kanapie i zastanawiasz się:  co tu się wyprawia? Wtedy przychodzi z pomocą ktoś, kto mieszka na Islandii już jakiś czas. I opowiada: Te dzieciaki to sposób rządu na to, jak zająć dzieciom czas podczas wakacji, żeby nie robiły głupstw, miały zajęcie, a przy okazji miały trochę kasy  — takie kieszonkowe od państwa. Dają im wiaderko i łopatkę i każą upiększać miasto zielenią. A dzieciaki poszwendają się, pośmieją, pogadają, tu coś zasadzą, tu przez godzinę wypielą grządki. A na koniec tygodnia dostają wypłatę równą połowie wypłaty robotnika na hucie. A robotnicy? Kiedyś budzimy się rano, wychodzimy przez drzwi do pracy, a tu rusztowanie na całej długości naszego domu. Idziemy się spytać, co jest grane. Ano właściciel budynku postanowił zrobić remont dachu i nas nie poinformował. Ok. Chcemy jechać do pracy, ale garaż zastawiony rusztowaniem. No to idziemy do robotników. Panowie! No co panowie?! Trzeba było zapukać, powiedzieć, to my byśmy sobie wyjechali autem. Panowie w ogóle nie wyglądają na przejętych, może raczej zdziwionych. Mówią, że jak trzeba, to oni zdejmą to rusztowanie. Że nie ma problemu. No to następne pół dnia zdejmują rusztowanie. Wyjechaliśmy autem. No to rusztowanie od nowa. No i co? I dniówka do kieszeni, a nic nie zrobione. Aha. A czemu tacy zdziwieni byli? Bo jakby zastawili garaż Islandczykowi, to Islandczyk przez pół roku jeździłby do pracy z sąsiadem. 
To co? Wystarczy tego absurdu? ;)


"The little book of the Icelanders" Alda Sigmundsdottir

Powyżej przedstawiłam wam moją wizję Islandii. Oczywiście, historii i anegdot jest więcej, ale kto by to czytał. Tekst opowiedział wam o tym całym absurdzie, a zdjęcia o tym niesamowitym pięknie. I właśnie dlatego tak bardzo nie pasuje mi smutna opowieść autorów książki Szepty kamieni. Ale doceniam, przypomniałam sobie miejsca, w których byłam, przypomniałam sobie surowość jaka tam panuje i zimno, które przenika do kości. Islandia jest bajkowa, trochę jak z innej planety, ale jest też absurdalna w ten śmieszno-irytujący sposób, że często zwyczajnie nie wiesz co powiedzieć. Książeczka, o której wspominam w podtytule The little book of the Icelanders jest dużo bliższą mi opowieścią o Islandii, więc jeśli kiedyś będziecie mieli okazję po nią sięgnąć to gorąco zapraszam.   






Aha! A wiecie czym się różni świeży turysta od turysty, który spędził już kilka dni na Islandii? Parasolem. To najmniej przydatna rzecz na Islandii. Co jest o tyle dziwne, że na Islandii pada ZAWSZE. A jak nie pada, to właśnie przestało bądź właśnie się zbiera na deszcz. ;)


To co? Jedziecie na Islandię? Odkryć własne absurdy? :D






4 komentarze:

  1. Kurczę, chyba spodobałoby mi się na Islandii :) Może kiedyś tam pojadę, chociażby turystycznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No pewnie! Islandia jest super! Tylko ubierz się ciepło ;)

      Usuń
  2. Nigdy jakoś nie marzyła mi się Islandia do momentu kiedy Krzysiek Gonciarz się tam nie wybrał i nie nagrał tej serii vlogów... REWELACJA. Nigdy nie byłam osoba która zachwyca się widokami ale trzeba przyznać że to na prawdę robi wrażenie :O


    booklicity.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, Islandia to jest kompletnie inny poziom "widoków" ;)

      Usuń